piątek, 27 czerwca 2014

Hurra! Mamy już wakacje!



Pierwszy, zapamiętany w młodym życiu, slogan wymyślony przez jakiegoś szkolnego copywritera i wypisywany koślawymi literami kredą na tablicy brzmiał: „Żegnaj szkoło na wesoło!”  Klasowi esteci ozdabiali napis obrazkiem słoneczka lub kwiatuszka. Jeszcze bardziej ambitni wykańczali dzieło „szlaczkiem” na wzór tych ozdabiających szkolne zeszyty.

Papierowe zeszyty, kolorowe szlaczki, atramentowe kleksy… Już trzeba te wyrazy wpisać do Słowniczka tych Zapomnianych? Już czas objaśniać młodzieży ich znaczenie? Och…

Uczennicę z gitarą na ramieniu zapytałam dziś czy zna piosenkę: „Lato, lato, lato czeka…” Jej zdziwiony wzrok był odpowiedzią. Nasza kultowa pieśń obwieszczająca koniec „budy” i rozpoczęcie okresu bezszkolnej szczęśliwości jest już nieznana! Nasz hymn wakacyjnej radości stracił znaczenie, wpadł w zakładkę pod tytułem „wspomnienia”! Buuuuu…

W tej samej zakładce pamięci jest wspomnienie ostatniej przed wakacjami lekcji. Na tablicy zamiast tematu wspomniany wyżej wakacyjny slogan, w ławkach wystrojone na galowo dzieciaki, biurko nauczycielki uginające się od kwiatów. Na blatach ławek pachnące drukarnią, nowiutkie podręczniki „na przyszły rok”, a w drżących z podniecenia dziecięcych rączkach ręcznie wypisane świadectwa ukończenia klasy. Wszystkie dzieci przynosiły Swojej Pani kwiatki. Często bardzo skromne, zerwane rankiem z własnego ogródka. Taka forma podziękowania obowiązywała przed epoką czekoladek w ozdobnych pudełkach. 

Z upływem czasu szkolne dowody wdzięczności bywały krytykowane i wyśmiewane. Kwiatom zarzucano nietrwałość i bezużyteczność, a czekoladki okazały się wysokokaloryczne i niezdrowe. No to czym wyrazić wdzięczność, czym dziękować, aby sprawić pedagogom radość i uniknąć zakłopotania z powodu niestosowności prezentu? 

Polecam Rodzicom zapomnianą, a jakże piękną formę wyrażania uznania w formie listu pochwalnego. Anachronizm? Hmmm… Może?  Kto tak sądzi nie wie co czuje osoba w takim liście wymieniona. Nie ma pojęcia, że to największa radość i satysfakcja warta więcej niż największa góra kwiatów i czekolady. No i prawie nic nie kosztuje… Trochę czasu, kartka papieru… Taki list złożony u Dyrektora, a czasem nawet w Kuratorium lub u Starosty to powód prawdziwej zawodowej dumy dla wszystkich wymienionych adresatów. 

No więc, dlaczego nie?
   

piątek, 20 czerwca 2014

Kolorowo!



Ludzie często mówią, że w peerelu było szaro… Gdzież tam! Na piecu, zaraz po zestawieniu zeń kartofelków i kapuchy, bulgotały gary z kolorową cieczą.

Barwniki do domowego farbowania tkanin… Wszystkie kolory tęczy zamknięte w malutkie papierowe torebeczki. Wystarczyło rozpuścić w gorącej wodzie i gotować z tkaniną jakiś tam czas.

Co wrzucamy do gara z farbką?

Najważniejsze były podkoszulki jeszcze wtedy nienazwane tiszertami ani topami. Po prostu bawełniany podkoszulek występujący w handlu najczęściej /o ile nie wyłącznie/ w barwie dziewiczo białej. Kolorowe odzienie należało wyprodukować samemu. Można było uzyskać kolor jednolity lub… przy odrobinie sprytu i umiejętności nawet fantazyjne kolorowe mazie! Wystarczyło umiejętnie zawiązać supeł w odpowiednim miejscu i tak farbować.

Teraz pora na pieluchy tetrowe. Najlepiej kupowane „z metra” bez obrębionych brzegów. Z takiej tetry powstawały bluzki, sukienki i spódnice przecudnej urody! Uroczo, naturalnie,  zmięty materiał, tworzył cudnie falujące falbany i świetnie układał się przy zmarszczeniach za pomocą gumki do majtek. Tak, tak! Intymna bielizna była zaopatrzona w gumkę wciąganą w tunelik materiału za pomocą agrafki! Czy to nie jest jakaś abstrakcja dla młodego pokolenia? Hi, hi, hi…

Nadszedł czas szalonej mody na kolorowe pończochy i rajstopki dla dzieci. I cóż to za problem? Chlup, do gara! Nie gotować, trzymać w gorącym naparze czas jakiś i oto mamy modny dodatek do stroju! Najlepiej „chwytały” te bawełniane, dziecięce, ale damskie „nylony” o cielistej /brrr… straszne słowo!/ barwie też udawało się zamienić w jakiś tam kolor. Najczęściej odległy od planowanego, ale cóż… Za to jakie emocje podczas wyjmowania z gara! Wyjdzie, nie wyjdzie, jaki to kolor jest właściwie? Hi, hi, hi… Po emocjach proza życia, czyli czyszczenie zafarbowanych garów, misek i wanien oraz rąk dzielnego farbiarza.

Acha, bardzo ważne! - pouczały domowe poradniki: Proces farbowania należy zakończyć płukaniem w occie, aby utrwalić kolor. Guzik prawda. Farba schodziła w każdym praniu i dlatego zafarbowaną odzież trzeba było prać oddzielnie. Ale i tak pranie ręczne było wtedy bardzo popularne więc jaki to problem? Phiii…

Szyk zafarbowanej domowo odzieży uzupełniały wysmarowane pastą do zębów lub butów /w zależności od zapotrzebowania na kolor/ tenisówki. Wzornictwo i kolorystyka tego sportowego obuwia była skromna. Prawdę mówiąc wybór mieliśmy jeden: biały kolor, sznurowanych z przodu tekstylnych półbucików na gumowej podeszwie. Jakież to życie było proste wtedy? Żadnych dylematów przed zakupem. Tenisówki to tenisówki i kropka. Jeśli biel przestawała być olśniewająca – pasta do zębów Nivea przywracała blask. Okazjonalne zapotrzebowanie na obuwie czarne? Buch, pudełko z czarna pastą do butów i gotowe! Według życzeń, tanio i praktycznie. Można by powiedzieć, że tenisówki były obuwiem uniwersalnym. A pomysłowość ludzka granic nie znała.

No to jak z tą peerelowską szarością? Do gara z nią!








sobota, 7 czerwca 2014

A pod Tatrami...



        Ranek wstał chmurny, wietrzny, chłodny. 

- Jak tu wierzyć w prognozy pogody… Mruczę gniewnie pakując kurtkę i wdzianko z kapturkiem. Wciągam grubsze niż na upał spodnie i w ostatniej chwili rezygnuję ze skarpet i sportowych butów typu Addidas.

- Hmmm… W końcu to już czerwiec, tenisówki muszą wystarczyć - łajam sama siebie za asekuranctwo.

- może  włożyć do bagażnika gumowe cholewki, tak na wszelki wypadek?  Zdążyłam tylko pomyśleć zanim wymierzyłam sobie klapsa w dłoń sięgającą po kalosze.

        Połajanki okazały się słuszne bo ledwo, ledwo za miastem, kilka kilometrów wijącej się wzwyż szosy i… Słońce rozbłysło pełnym blaskiem! Jest, jest, jest! Chciałoby się powtórzyć za klasykiem znanym z pamiętnego gestu. Niebo stało się błękitna i tylko nad górami unosiła się mleczna, ledwo widoczna mgiełka. Im bliżej Tatr, tym więcej słońca i błękitu, ale ta lekka i niewidoczna poszła sobie hen wysoko i bardzo skutecznie przesłoniła górskie szczyty. 

- wrrrr… Zabrali nam Tatry! Nie ma ich! Po prostu wymazane z krajobrazu… Och, ach szkoda! 

        No cóż, to skutek niekorzystnych dla obserwacji warunków pogodowych. Znów wypada zacytować kolejnego klasyka: „taki mamy klimat”… Czym jednak usprawiedliwić brak gór…alskości w podhalańskim miasteczku, odległym zaledwie o 20 km od Stolicy Tatr – Zakopanego?

        Popatrzcie sami. Oto ryneczek w centrum. Czysto i schludnie, kolorowe przestrzenne klomby i tryskająca przed Ratuszem fontanna… Nie wiedzieć jednak dlaczego ogrodzona ostrzegawczą taśmą. Tak zagospodarowane ryneczki można spotkać w każdym miejscu Polski. Podhalańskich cech charakterystycznych brak.


 

         O, przepraszam! Jednak jest! Samotna i trochę smutna góralska dziewczyna trzymająca w ręce bliżej nie zidentyfikowany przedmiot. Nie jest to ciupaga, nie jest parzenica ani nawet szarotka. Mnie to przypomina rożek lodów… Czyżby? Wszak nieopodal jest wytwórnia oraz sprzedaż Najlepszych Na Świecie Lodów. Przysięgam, naprawdę najlepszych!!! Ale żeby z tego zrobić symbol regionu? No, nie wiem…


         Tuż obok góralki z lodami postawiono w dziwnym szeregu kilka dość koszmarnych pomniczków papieskich. Wiadomo, o którego Papieża chodzi, prawda? Biedny ten nasz Święty, doczekał się tu serii wizerunków urodą i jak mniemam wartością artystyczną obrażających uczucia estetyczne. Litościwie nie zrobiłam zbliżeń tych „dziełek”. Uwierzcie mi na słowo.

 
        Tak kontemplując świeżo zrewitalizowany rynek miasteczka, zgodnie z sugestią żeliwnej góralki, skupiłam się na konsumpcji słusznej porcji Najlepszych Na Świecie Lodów. Zabierając mały ich zapasik w termosie oraz termo izolowanym plecaczku, mijając przydrożne stoiska pełne prażących się w słońcu i chłonących spaliny aut, góralskich oscypków, opuszczam Podhale. 

 Hej!

niedziela, 1 czerwca 2014

Uwaga, teczka!



        Każdy wie, że w PRL funkcjonowały teczki. Tekturowa okładka zawiązana tekstylną tasiemką, a w środku…? Czasem złowrogie materiały: dowody zdrady lub braku lojalności, sąsiedzkie donosy. Taka teczka mogła zaważyć na ludzkim życiu lub co najmniej złamać karierę. Podobno każdy obywatel miał swoją teczkę, ale tylko niektóre z nich były dla władzy znaczące i ważne. Natomiast dla części obywateli ważne były inne teczki! Także tekturowe i wiązane na tasiemki, ale bardzo pożądane i zdeponowane w… Kiosku Ruchu! Swoisty rodzaj prenumeraty niektórych tytułów prasowych.


          Kiosk Ruchu – mały sklepik z gazetami i drobiazgami dla gospodarstwa domowego, higieny i urody mieszkańców miast i wsi. W moim regionie mówiono o nim: budka z gazetami, leć do budki po papierosy, w budce kup mydło i żyletki.

        Tak właśnie mniej więcej przedstawiał się asortyment Kiosku Ruchu. Sieć kiosków była ogromnie rozbudowana. „Budki” stały na każdym osiedlu nawet w kilku egzemplarzach, na rogach ulic, a w pobliżu linii tramwajowych i autobusowych to już obowiązkowo. No bo gdzież kupić bilet MPK i gazetę umilającą czas podróży? Społeczeństwo czytało prasę. Prasa codzienna /poranna, popołudniowa, a nawet wieczorna/ to było obok radia najważniejsze źródło wiadomości z kraju i ze świata. To dlatego utrudzeni pracą mężczyźni, w domowych pieleszach z lubością zalegali w fotelach zasłonięci szczelnie wielkimi płachtami gazet świeżo przyniesionych przez najmłodsze dzieci z osiedlowego kiosku. Żądza wiedzy była silniejsza od wszystkiego co domowe. Popołudniowy dziennik, zwłaszcza sportowe „Tempo”, to mus i atrybut prawdziwego Pana Domu. Hi, hi, hi…

        Ogromne nakłady dzienników zazwyczaj zaspokajały zapotrzebowanie społeczeństwa. Były jednak tytuły bardziej poszukiwane, żeby nie powiedzieć nawet „elitarne”. I wtedy pojawiała się wspomniana wcześniej Teczka. Kioskarz lub Kioskarka przyjmowała /za drobną rekompensatą „pod ladą”/ teczkę z wypisanymi nań tytułami pożądanych gazet codziennych, tygodników, miesięczników. Posiadacze teczek prasowych zazwyczaj byli przedstawicielami „inteligencji pracującej” czytujący ambitniejsze gazety jak Tygodnik Powszechny, Politykę, Więź, Kulisy. A ich żony, wypielęgnowane Panie Domu: Urodę, Ty i Ja oraz Przyjaciółkę i Kobietę i Życie, a jakże. Dla dzieciaków zamawiano zgodnie z wiekiem i rozwojem: Misia, Świerszczyk, Świat Młodych, Poznaj Kraj, Poznaj Świat oraz Filipinkę.

        Teczki gromadziły gazety ukazujące się periodycznie lub w małych nakładach oraz dzienniki tak bardzo popularne, że aż sprzedawane „spod lady” i w ten sposób rezerwowane do odebrania w dogodnym terminie. Wszystko w myśl zasady: ”frontem do klienta” oraz: „klient, nasz pan” a raczej „zaradny Polak wszystko zorganizuje”. Zawartość teczki można było opłacać w systemie umówionym z Kioskarzem: z góry za miesiąc lub przy każdorazowym pobraniu. System teczkowy narodził się chyba samoistnie, taki społeczny pomysł racjonalizatorski podobnie jak późniejsze Komitety Kolejkowe. Nie pamiętam co taki kioskarz „z tego miał”. Chyba jedynie wdzięczność kupujących, poczucie godności  przy  dysponowaniu atrakcyjnym towarem no i jakieś „rewanże” w różnej formie. Towar, choć gazetowy, bywał atrakcyjny nie tylko ze względu na treść ale i dodatki, które niekiedy załączano do numerów. Zdarzały się grające pocztówki, kolorowe ołówki a raz nawet… Szminka do ust marki „Celia”! hi, hi, hi… Pamiętam jak dziś! 
     
        Rzec by można, że historia zatoczyła koło: kiosk z gazetami niegdyś pielęgnował ważne dla nas teczki – dziś przechowuje  naszą ważną korespondencję urzędową! Ustroje się zmieniają – kiosk nadal ważny choć już bez kultowego szyldu RSW Prasa, Książka, Ruch