sobota, 25 stycznia 2014

Gdzie jest karnawał?



  alElla pyta: Co słychać w sprawie karnawału? A ja szukam i szukam, wieszam dzieciom baloniki, serpentynki… Nie, nie, konfetti nie sypię, bo to już przesada i za dużo sprzątania potem. Hi, hi, hi… Szukam karnawałowych notek i proszę! Jest!  W roku 2010 już tak ładnie narzekałam:

„Czy Karnawał jeszcze istnieje ?

W peerelu istniał. Nie, żeby jakieś huczne bale, wieczorowe suknie i tym podobne szaleństwa. Ale zawsze organizowano zabawy  karnawałowe w każdej szkole i każdej organizacji młodzieżowej. Ach… pamiętam te stroje z kolorowej bibuły…”  

Serpentyny wycinane nożyczkami z malowanego farbkami wodnymi papieru i konfetti z biurowego dziurkacza! Ogromne papierowe kapelusze ozdobione kwiatami i piórami z bibuły! Bez bibuły nie było karnawału! Prawdziwe papierowe damy tańczyły w tenisówkach wybielonych pastą do zębów. W przerwie zajadały kanapki z pastą rybną albo serwolatką, a pragnienie gasiły oranżadą w szklanych flaszkach czekając na … Kotylionowego Walca! Wyrób kotylionów to niezbędny składnik karnawałowych przygotowań. Robiłyśmy je z różnobarwnych wstążek od warkoczy, tasiemek i koronek. Najważniejszy był środek kotyliona od którego zależała jego uroda i wartość. Środek był wypełniany koralikami, klipsami, broszkami i przypinkami lub w ostateczności  ozdobnymi guzikami. Ważne, aby było błyszcząco i wyglądało na bogato. A najważniejsze było aby taki kotylion dostać od tego najmilszego, wypatrzonego kolegi lub obdarować nim wybranka.  

 „Cóż… teraz dyskoteka w każdy weekend”… Zresztą chyba też już powoli wychodzi z mody. „Kto chce się bawić w szkole ? Trudno – niech nowe czasy mają swoje prawa”.

Goście u alElli odnaleźli i odkurzyli urok kotylionów. Trwają nadal poszukiwania charakterystycznego dla tego okresu przysmaku jakim były smażone Karnawałowe Róże. Taaa… Dammmm!!!!! Oto one!

Foto Bet, 2014
 
Foto Bet, 2014

  Sporządzone według peerelowskiego przepisu mojej „przyszywanej” Cioci Lusi!
 
1 szklanka mąki, 3 żółtka, 1 łyżka masła, 3 łyżki śmietany 1 łyżka octu /ale lepiej spirytusu!/
Z tego wyrobić gładkie ciasto, wybijać wałkiem, aż pojawią się pęcherzyki powietrza. Z ciasta rozwałkowanego na bardzo cienki placek /około 2 mm/  wycinać krążki różnej średnicy. Brzegi krążków ponacinać nożem, krążki nakładać na siebie, po trzy różnej wielkości – środek zlepić i smażyć na bardzo gorącym tłuszczu. Środki udekorować konfiturą, całość posypać cukrem pudrem z wanilią.

        Ciocia nie zdradziła na czym smażyła chrust i karnawałowe róże bo różnie z tym bywało w zależności od zaopatrzenia sklepu oraz aktualnej mody kulinarnej. Pierwotnie był to, niestety smalec… Niekiedy olej… A z czasem utwardzany tłuszcz roślinny. Duże, kwadratowe, chyba półkilogramowe kostki białej masy zawiniętej w woskowany papier z niebieskim napisem Ceres. To było podobno zdrowsze, nie śmierdziało i nie przypalało się. Modyfikacja Ceresu przyniosła nowy produkt pod wdzięczną nazwą OMA sprzedawany w zgrabnych 250 gramowych kosteczkach w sreberku. Teraz, do smażenia róż oraz pączków i faworków polecam nie mniej elegancką w formie i ubraną w kolorowe opakowanie, Plantę. 

        Balowicze, do róż!


sobota, 18 stycznia 2014

Zapomniane rocznice



Naprawdę zapomniałabym… O styczniowych rocznicach wyzwolenia dwóch ważnych miast: Warszawy i Krakowa. Na nic lata uczestnictwa w szkolnych akademiach, malowania gazetek ściennych i składania kwiatów przy pomnikach radzieckich bohaterów. Ulatuje z pamięci to co zgodnie z linią socjalistycznego wychowania powinno tkwić tam mocno.

        17 i 18 stycznia to były ważne i uroczyście obchodzone dni poświęcone wspomnieniom pierwszych dni wolności. Aż się boję napisać to słowo z obawy przed atakiem zwolenników  teorii „radzieckiego zniewolenia” Polski po 1945 roku. Cóż jednak poradzić znając historię tamtych dni jedynie ze szkolnych podręczników i innych przekazów? Można i chyba trzeba pamiętać o żołnierzach, którzy okrutną wojnę zakończyli. Byli to żołnierze radzieccy… Stawialiśmy im pomniki wdzięczności, ulice i budowle znaczyliśmy nazwiskami radzieckich bohaterów, wieszaliśmy czerwone flagi z gwiazdą. 

        Związek Radziecki runął, zmieniła się polityka i znaki wdzięczności za zakończenie wojny zniknęły. Pomniki zburzono, flagi z gwiazdą wyrzucono, ulice i budowle nazwano inaczej.

        Żołnierze radzieccy, którzy w tej wojnie polegli na naszej ziemi zostali. Więc może przypomnę o nich z okazji rocznicy wyzwolenia Krakowa w dniu 18 stycznia. Choć nie ma już pomnika wielkiego marszałka Koniewa, którego  słynny „manewr ocalił Kraków”, nie ma ulicy 18-stycznia,  a niektórzy historycy twierdzą, że Niemcy z Krakowa sami uciekli. Nie trzeba było nikogo wyzwalać, ani żadnych manewrów wykonywać bo rzekomych min pod Wawelem nie było. 

        Nie ośmielę się w tej sprawie rozstrzygać, ale datę zakończenia okupacji niemieckiej w Krakowie z szacunkiem odnotowuję wykonując także specjalnie na tę okazję świeżutkie zdjęcie jeszcze nie zburzonego pomnika ku czci radzieckich wyzwolicieli miasta.

Foto Bet, 18 stycznia 2014, Kraków

        Ps.
 Czy ja dobrze pamiętam, że koncentrowaliśmy się na obchodzeniu rocznic wyzwolenia właśnie tych dwóch miast: Warszawy i Krakowa z powodu ich stołeczności? Nie pamiętam uroczystości w sprawie Gdańska i „zaślubin z morzem”. Lublin i Chełm „załatwiano” przy okazji obchodów 22 Lipca, a co z innymi ważnymi miastami? 


         

niedziela, 12 stycznia 2014

Placek ziemniaczany wiecznie żywy!



To zaszczytne hasło należy się tej zacnej potrawie, która towarzyszy nam pomimo zmiany epok i żywieniowych obyczajów. Placek ziemniaczany trwa i cieszy podniebienia choć nie jest już tak częstym elementem jadłospisu jak niegdyś. 

Czas świetności placków przypadł na okres gdy kraj nasz słynął jako ziemniaczano-buraczane imperium, a ziemniak pełnił doniosłą rolę polityczną. Ogromne, pegeerowskie pola, na których nieustannie zwiększano wydajność z hektara, co szczegółowo wyliczał I Sekretarz KC PZPR w swoich doniosłych  przemówieniach, dostarczały żywności dla ludu pracującego. Jesienny czas zbiorów angażował całe społeczeństwo w czynach społecznych zwanych „wykopkami” umacniając sojusz robotniczo-chłopski. Ziemniaki były jednym z podstawowych produktów żywnościowych, tanim i dostępnym zawsze bez żadnej reglamentacji. 

Gromadziliśmy te ziemniaki w piwnicach „na zimę” i zjadaliśmy jako obowiązkowy składnik codziennego obiadu. Warto przypomnieć,  że wtedy jadaliśmy codziennie gotowane /w domach lub stołówkach/ obiady. Samodzielne, ziemniaczane dania były niezbędne w dniach bezmięsnych, których mieliśmy co najmniej dwa w tygodniu. Piątek – z powodów religijnych oraz poniedziałek - z powodów znanych tylko władzy odpowiedzialnej za dystrybucję i reglamentację mięsa. W tych dniach często smażono placki ziemniaczane! Na smalcu, bo oleje jeszcze nie były modne i nikt nie wiedział, że są zdrowe, hi, hi, hi… Placki ziemniaczane zjadane były na kilka sposobów: z cukrem, z kwaśną śmietaną lub solo. Najlepsze prosto z patelni, gorące i chrupiące! Mmniaammm… Nie, nie było to danie łatwe i przyjemne w wykonaniu. Wymagało czasu i cierpliwości. Tarła ostre, a ziemniaki twarde i wymykające się z palców. Chwila nieuwagi i… Ojśśś, palec obdarty! Tłuszcz wrzący, pryska i skwierczy, swąd wypełnia całe mieszkanie, a sąsiedzi wiedzą dokładnie co mamy na talerzu. 

Placki ziemniaczane były powszechnie lubiane, a nawet pożądane i wręcz wymarzane przez wygłodniałą brać studencką z pokolenia „okularników”. Cóż, oni mieli tylko swoje akademikowe czajniki, a najbardziej popularną, studencką przekąską były serki topione zwane niekiedy „mordolepkami”. Nieraz przeżywałam niespodziewane wizyty moich koleżanek, „okularnic” z akademika, które zjawiały się z siatką ziemniaków i żądaniem: masz kuchnię i patelnię to smażymy u ciebie placki! W chwilach kulinarnej tęsknoty i fantazji nawet podróż na drugi koniec miasta nie była im straszna.

Banalne placki ziemniaczane, z czasem przekształciły się w bardziej wyszukane dania. Handlowo-wakacyjne podróże oraz rozwój przyjaźni polsko-węgierskiej spopularyzowały „placki po węgiersku” czyli z dodatkiem mięsnego gulaszu. Sztandarowe danie restauracji Balaton – jednej z pierwszych międzynarodowych kuchni w mieście, w czasie PRL najbardziej ekskluzywnego lokalu. Dalszy rozwój cywilizacji oraz rozkwit prywatnej inicjatywy badylarzy, pieczarkarzy i drobiarzy ubierał nasze placki, smażone już na zdrowotnie selekcjonowanych olejach, w nowe dodatki: sosy grzybowe, pieczarki i papryki duszone, grillowane części drobiu, a nawet ananasy z puszki! Tak się nam odmieniło!

Może więc, zanim zamówimy pizzę z dostawą do domu warto przypomnieć sobie poczciwego placka z ziemniaków, które prawie zawsze mamy w domu? Tak dla sentymentu i w ramach wspierania rodzimej produkcji? 


Na "deser" polecam notkę alElli w sprawie peerelowskich ziemniaków. Hi,hi,hi... Kliknij, bo warto!



sobota, 4 stycznia 2014

Partner za złotówkę, kto da więcej?



Gdy dziś rano dowiedziałam się, że tak właśnie młodzież organizuje sobie towarzystwo na Studniówkę – zbaraniałam. Ten stan trwa nadal, a nawet pogłębia się po przyjrzeniu kilku zaledwie stron w tym temacie.




         Jako, stary studniówkowy wyjadacz od kilku już lat ignoruję ten temat w poczuciu bezsilności. Na cóż słowa dezaprobaty, pojedynczy protest polegający na bojkocie tej „szkolnej” imprezy skoro świat młodzieżowej obyczajowości i tolerancja dorosłej części społeczeństwa  zmierza w tym koszmarnym komercyjnym kierunku? Tego nie da się zatrzymać! 

        Studniówka – cóż znaczy teraz to słowo? Co ma wspólnego ze szkołą i końcowym etapem szkolnej edukacji  zbiór przypadkowych, wystrojonych za niebotyczne kwoty i sztucznie wypacykowanych osób w obcym, wynajętym na jeden wieczór lokalu? W tych okolicznościach nawet resztki studniówkowej tradycji jaką jest inaugurujący bal polonez wygląda groteskowo. Który z wylicytowanych na aukcji partnerów zatańczy szkolny układ? Który z nich odróżni profesora-nauczyciela od kolejnego kupionego na portalu partnera? Skąd wiemy czy taki „zakup” to nie jakiś bandyta i gwałciciel? Co to ma być? W jakim celu i dlaczego szkoły nadal uporczywie nazywają te imprezy Studniówkami i firmują je swoim oświatowym autorytetem? Przecież to nie ma żadnego sensu, a nawet jest społecznie szkodliwe.

        Na naszych oczach rozwija się handel ludźmi. Za usługę „studniówkowego partnerstwa” pobierane są opłaty. Zarabiają portale internetowe, zarabiają młodzi ludzie traktując to jako „dorobienie do kieszonkowego”, a stąd tylko krok do dalszego zarabiania ciałem. Gdzie kontrola rodzicielska i pedagogiczna? Czy w udzielaniu samodzielności i okazywaniu tolerancji nie posunęliśmy się za daleko? Przecież uczestnicy tych internetowych aukcji nie są sierotami! Telewizja ukazująca studniówkowe portale bez cienia wątpliwości o jakości etycznej tego przedsięwzięcia doskonale kształtuje kiepskie wartości moralne. A może się mylę i moje oburzenie to znak nieprzystosowania, niezrozumienia nowych czasów? 

     Wrrrr… Kto powarczy ze mną?