sobota, 27 kwietnia 2013

Związek pogody z ustrojem



     
Z okazji zbliżającego się dnia 1 Maja przypominam naszą interesującą i odkrywczą rozmowę na temat majowego święta, którą przeprowadziliśmy kilka lat temu. 

@1- w programowo ateistycznej PRL istniał jakiś niewidoczny konkordat między ziemią i niebem. Odkąd pamiętam, pochodom w dniu 1 maja zawsze towarzyszyła piękna pogoda. Żadnych gromów z jasnego nieba, ani porywającego wiatru historii. Tego dnia zresztą zawsze ideologiczne tło święta ustępowało temu, czym ten majowy dzień był dla ludzi naprawdę – okazją do spaceru rodzinnego, zakupu deficytowych artykułów specjalnie na ten dzień szykowanych, obejrzenia z bliska odświętnie wyluzowanych prominentów, z uśmiechem nr 4 na twarzy, na trybunie…

@2- jest wrażenie, że Niebo było z Ludem. Za trud i znój pracy chciało dać mu nagrodę, słońce, uśmiech. Był jednak jeden 1 Maj roku 1989. W Koszalinie padał śnieg, było zimno, ale ludzie szli radośni, boć to przecież ich święto było. Pamiętam ten dzień doskonale, bo po raz pierwszy na twarzach Vipów stojących na trybunie nie widać było „tego uśmiechu”, raczej zniecierpliwienie, jakby chcieli powiedzieć:  końca, nie widać, nie widać…

         Posypały się wtedy pierwszomajowe wspomnienia:

@1-pamiętam, że zawsze bawiły nas napuszone komentarze okolicznościowe puszczane przez megafony. Zapamiętałem szczególnie jeden. Akurat szła kolumna studentów ASP. Sprawozdawca z entuzjazmem oznajmił – oto maszeruje zaplecze naszych kadr artystycznych… Maszerujące zaplecze, to było naprawdę piękne, gdyby wyobrazić je sobie dosłownie :)))

@3- rok 1986, kwiecień.  Służba na stanowisku kierowania straży pożarnej. Spokój. Ten spokój zostaje przerwany. Będące na wyposażeniu  straży pożarnej liczniki Geigera mierzące promieniowanie jonizujące odezwały się. Jako pierwsi w kraju (nie licząc pracowników Laboratorium Ochrony Radiologicznej – CLOR i pewnie Komitetu Centralnego)  wiemy,  że coś niepokojącego wisi w powietrzu. Otrzymujemy polecenie od władz, by udostępnić samochody do przewozu dzieci na jakieś tajemnicze szczepienia. Ale tylko niektóre dzieci. 
  Już wiemy, że to Czarnobyl.
   
@1-to święto było czymś innym dla trzech przynajmniej grup ludzi:

- dla prominentów na trybunie – polityczną koniecznością (nudzili się i nie lubili jak pada na głowę) a także – okazją do sprawdzenia, ilu ludzi można wyprowadzić na ulicę. To ostatnie zawiodło w Sierpniu – ludzie wyszli, ale bynajmniej nie po to, żeby podziękować tym z trybuny…

- dla tych co się bali, że jak nie przyjdą, to następnego dnia na dywanik i koniec z fotelem naczelnika wydziału – skuteczna lekcja konformizmu.

- dla zwykłych, a może nie zawsze tak zwykłych, ludzi – był to wielki wspólny festyn. Świętu pracy towarzyszyły przecież występy zespołów artystycznych, były konkursy dla dzieci w parkach, słowem – świąteczna zabawa w poczuciu, że to nasze święto, nie tych z trybuny, za nasz codzienny trud. Trafia mi się czasem ton nieco patetyczny i teraz też pewnie tak wyszło, cóż kiedy rzeczywistość bywa patetyczna. 

Och, rzeczywistość bywała patetyczna, drogi kolego-komentatorze. Stosowny jest tu czas przeszły. Teraz najważniejsza jest wielka majówka! Ogólnonarodowe grillowanie! Zamiast szturmówek i papierowych kwiatów kiełbasy w dłoń! 

Cóż, jakie czasy takie świętowanie. 





sobota, 20 kwietnia 2013

Bliżej gwiazd



Jest w ukochanych Gorcach taka góra, skąd bliżej mi do gwiazd. 

Schronisko na Turbaczu widok z 1961, zdjęcie z archiwum rodzinnego
To Turbacz, 1310 metrów nad poziomem morza. Do nieba daleko?

         A jednak to tu znaleźli miejsce dla swych gwiezdnych obserwacji zapaleńcy z Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii dawno temu, z początkiem lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Tu było niebo wolne od miejskiego smogu, wówczas nazywanego dymem fabryk i przyjazne pasjonatom schronisko turystyczne. Bliskość krakowskiej bazy PTMA umożliwiała transport sprzętu do podnóża góry. Dalej trzeba było nieść na plecach. Ciężkie statywy i masywny teleskop jechały na szczyt wozem konnym. Ekipa astronomów objuczona drobniejszym sprzętem maszerowała pieszo przecierając niedoskonałe jeszcze wtedy górskie szlaki. Ciekawa była to ekipa. Kilku inżynierów, naukowiec i studenci, podmiejski fotograf oraz krawiec. Niektórym towarzyszyły żony oraz dzieci zwane drobnoustrojami. Byłam jednym z nich. 
       
Astronomowie ustawiali swoje własnoręcznie skonstruowane przyrządy pomiarowe na kamiennym dziedzińcu schroniska. Najważniejszy był teleskop. Zimowe miesiące poprzedzające turnus obserwacji wypełniało domowe szlifowanie powierzchni jego szkieł, pucowanie soczewek i pryzmatów. Wszystko po to, aby w letnie, bezchmurne noce, badać niebo teleskopem i lunetą. Obserwatorzy otuleni w ciepłe baranice mierzyli i obliczali, zapisywali pomiary długimi kolumnami cyfr, zwykłym ołówkiem w zeszycie. Ogarnięci pasją poznawania wszechświata potomkowie Kopernika, posługujący się tylko trochę lepszymi instrumentami. Chyba bardziej marzyciele niż naukowcy chociaż wnioski z obserwacji publikowali w popularnonaukowym czasopiśmie URANIA.


         
My, drobnoustroje, kibicowaliśmy wysilając dziecięce oczy wypatrywaniem gwiazd, potem zasypialiśmy w małych pokoikach nakarmieni mlekiem w proszku oraz rybnymi konserwami. Schroniskowa jadalnia oferowała bowiem głównie wrzątek oraz zimną wodę z sokiem. Na obiad dzielne mamy gotowały na maszynce spirytusowej zupę z proszku, jakąś kaszę lub makaron. Chleb i inne niezbędne produkty dostarczał konnym wozem zaprzyjaźniony góral o nazwisku Zubek. Niekiedy po zakupy schodziliśmy pieszo do Nowego Targu. Za to deser mieliśmy zawsze gratis w borówkowych zaroślach. Jagody wprost z krzaków. Tatusiowie, gdy już odpoczęli po nocnych obserwacjach, zabierali nas na piesze wędrówki. A to do pobliskiej bacówki po wędzony oscypek, a to do bijącego wśród skał źródełka.


To było miejsce rytualnego gotowania herbaty w blaszanej manierce. Zawsze wrzucano do niej kilka igieł sosny. Dla aromatu. To miejsce nazwaliśmy „bulgot”  bo nieustannie bulgotała tam krystaliczna źródlana woda.

        

 Rankiem budził nas przedziwny ryk osiołka stacjonującego, chyba dla żartu, przy schronisku. Iiiiiii…hi! Iiiiii…h! A może pilnował on wiecznie suszących się na sznurach schroniskowych prześcieradeł? Kto wie?



        Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci.

Moja skorupka zignorowała astronomię, ale trąci mocno zamiłowaniem do zapachu dymu ognisk, smaku sosnowych igieł w herbacie i miłego zmęczenia po górskiej wędrówce. Czy można mi się dziwić, że wciąż z sentymentem wracam na Turbacz odnajdując tam ślady szczęśliwego dzieciństwa? 

        Epilog.

        Schronisko na Turbaczu trwa nadal niezmienione nic a nic. Tylko osiołka i bacówki z oscypkami już nie ma. Źródełka „bulgot” nie odnalazłam już nigdy więcej. Pasja astronomów - marzycieli nie poszła na marne. Jakimś cudem, a raczej czynem społecznym, wybudowali małe obserwatorium astronomiczne w podkrakowskich Niepołomicach. Obserwatorium przetrwało do dziś i kontynuuje działalność jako Młodzieżowe Obserwatorium Astronomiczne. Turbaczowi astronomowie patrzą na to już z pozycji gwiazd, na pewno z uśmiechem.

Obserwatorium w Niepołomicach-widok obecny, foto własne
 
        Teraz myślę, że lata sześćdziesiąte w PRL to był dobry czas dla takich marzycieli-pasjonatów. Już spokojny po okresie wojny i odbudowy oraz jeszcze wolny od wyścigu szczurów, presji gromadzenia dóbr. A może takie bujanie się wśród gwiazd to było naturalnym sposobem na odreagowanie przeżytych lat trudnych?



piątek, 12 kwietnia 2013

Gra w zielone



Pierwsze promyki wiosennego słońca oraz niespodziewany zielony deseń nowych obrusów sprowokowały do żartobliwej rozmowy przy stołówkowym stoliku.

- Grasz w zielone? Zapytałam towarzyszącego mi przy obiedzie kolegę.

Siedzące obok dziewczęta spojrzały na nas cielęcym i nic nie rozumiejącym wzrokiem. Myśląc zapewne:  co też ci starzy wymyślają? No tak, skąd dzisiejsze dzieci mają wiedzieć o co chodzi? Przecież to zabawa z innej epoki. 

Grasz w zielone? Masz zielone?

Przegrywał ten, kto nie miał. Gapa, zapomniał zerwać listek. A tu liczył się każdy, nawet najmniejszy skrawek żywej zieleni. Wymiętoszony, wydobyty z zakamarków kieszeni, tornistrów, worków z pantoflami. Przegrana nie powodowała właściwie żadnych sankcji oprócz poczucia bycia fajtłapą. Grać w zielone oznaczało przyłączenie się do grupy i gwarantowało status „fajnego”. Niby nic, ale ile było w tym radości! Ileż dziecięcego zapału i skłonności do żartów. Jaki ładunek radości z budzącej się wiosny!

Kto dziś potrafi się tak cieszyć z nadejścia wiosny? Radować się budzącym nadzieję rozkwitem przyrody, życiem?

Patrzę w zdumione oczy przysłuchujących się naszej rozmowie dziewcząt i dostrzegłam w nich cień żalu i smutku. Chyba poczuły, że coś je omija.

A my, mocno dojrzałe osoby ze śmiechem powróciliśmy do dziecięcych radości. Niech się młodzież uczy!

To jak, gramy w zielone?


Ciąg dalszy tematu "grajmy w zielone" dodany 17 kwietnia  dzięki czujności allensteiner'a, który proponuje tę oto piosenkę 



Wieczorem tego samego dnia także czuwający Anzai protestuje: 
- to nie jest nasze zielone! Zbyt poważne i refleksyjne jak na zabawę. Nasze zielone jest tu, u Alibabek!




Wkrótce, nasz drogi Anzai, poprawia sam siebie i odsyła nas do źródła, do praojca  naszego zielonego. Ot!


Obu Panom bardzo dziękuję za wzbogacenie tekstu. Dzięki temu motto bloga jest wciąż aktualne i prawdziwe.

sobota, 6 kwietnia 2013

Dymek z papierosa



Boję się czy jakaś niewidzialna cenzura nie wytnie tego tekstu. Pisanie o papierosach jest takie niepoprawne. Fuj! Wszędzie zakazy, strefy bezdymne. Taka propaganda antynikotynowa, że nawet myśl o paleniu wydaje się grzechem.
            
Kliknij, proszę w  Dymek z papierosa... 

 
     Przypominam tą piosenką, że palenie papierosów było niegdyś traktowane łagodnie, nie tylko tolerowane, może wręcz lansowane jako atrybut intelektualnego zamyślenia, artystycznej twórczości, romantycznego rozmarzenia. Tak jak w tej kabaretowej scence.

        PRL dymił mocno. Nie tylko kominami fabryk, ale milionami palaczy papierosów z miast i wsi. Paliły wszystkie stany. Robotnicy z papierosem przyklejonym do warg palili nie przerywając pracy rąk. Urzędnicy zapełniali popielniczki zalegające na biurkach, stołach konferencyjnych oraz te stojące w korytarzach. Dworce kolejowe, tramwajowe przystanki  usłane były dywanami niedopałków. Pociągi wydzielały specjalne przedziały, a nawet całe wagony dla palaczy fabrycznie wyposażone w popielniczki. W samolotach zakaz palenia obowiązywał tylko podczas startu i lądowania. 

        Nikotynowy dym współtworzył atmosferę kawiarni, winiarni, miodosytni. Atmosferę  tak sprzyjającą intymnym rozmowom i twórczym dyskusjom. Wspólne wypalanie papierosów miało w sobie coś z pierwotnego rytuału palenia fajki pokoju. Wytwarzał się rodzaj tajemniczej więzi i chyba trudniej było okazywać wrogość pozostając w kręgu jednej popielniczki. A może tak mi się tylko wydaje? 

        Długo trwaliśmy w błogiej nieświadomości, że palenie szkodzi zdrowiu. Olśnienie przyszło jakoś nagle i wyraźnie wprost z USA. Czyżby nowa forma kontrabandy w stylu powojennej afery ze stonką ziemniaczaną? Faktem jest, że antynikotynowa histeria rozpoczęła się u nas na długo przed europejską modą na niepalenie. W Polsce likwidowano popielnice w urzędach i na dworcach, ustawiano znaki zakazu w miejscach publicznych w czasie gdy na zachodzie Europy tolerowano palenie w szkołach i salach konferencyjnych. 

      Teraz już się wszystko wyrównało. Wolne od nikotyny przestrzenie wszędzie są co raz większe. Klimatyzowane restauracje i kawiarnie pachną i lśnią, personel nie narzeka na zadymienie. Tylko dlaczego wydaje mi się tam zimno i obco? Klimatyzacja wyssała kawiarnianą i kabaretową atmosferę. Studenci - okularnicy zamiast Sportów i czajników mają puszki coca coli oraz GMOwate fast foody. W McDonaldach można oddychać świeżym powietrzem, ale czy można coś twórczego wymyślić?  

          Zresztą, po co? Google wie wszystko i nie dymi...