sobota, 21 kwietnia 2012

Twarożek polityczny - cztery lata później



         1 maja 2004 „piękna nasza Polska cała” / cytat ze znanej peerelowskiej pieśni propagandowej/ przystąpiła do Wspólnoty Europejskiej. Pamiętamy emocje jakie towarzyszyły nam wszystkim: od euforii do skrajnego pesymizmu, a nawet strachu.
         W marcu 2008 r. alElla pisała tu tekst o smakowitym tytule „Twarożek polityczny”. Myślę, że warto go przypomnieć.

       „Przy okazji spożywania twarożku,  jakoś tak trochę politycznie się nastawiłam. No, bo... żeby był dobry twaróg, musi być dobre mleko zsiadłe, a żeby było dobre mleko zsiadłe, musi być dobre mleko od krowy, co na łące się pasie. A te łąki i te krowy i to mleko zamieniono w brukselskie wskaźniki, z których twarogu dobrego, znaczy tego, co „babinka” w peerelu nosiła nijak nie da się zrobić.  O tym, że z powodu braku pasących się na łąkach krów - selekcjonerek, dzikie pola porastają chaszcze, w których giną rodzime gatunki traw i lęgną się śmiertelnie jadowite kleszcze...  tylko nadmieniam.
       W dobie PRL Polska znajdowała się w pierwszej dziesiątce krajów przemysłowych, z przestarzałym wprawdzie, ale znaczącym przemysłem. Po transformacji ustrojowej, przy pomocy zachodnich ekonomicznych „guru” spadła na bodajże osiemdziesiąte miejsce.
Podczas, gdy duża cześć społeczeństwa żyje na granicy ubóstwa, często niedożywiona, polscy rolnicy muszą płacić Brukseli kary za nadprodukcję mleka i likwiduje się całe gałęzie rolnictwa.
       Na mój babski „rąbankowo - twarożkowy” rozum,  gospodarka przecież nie powinna być po to, by miała „dobre” wskaźniki dla Brukseli, ale po to, by służyła społeczeństwu i umożliwiała godne życie. I to nie tylko godne w sensie "elektronicznego dobrobytu", ale także w tym sensie, by poszukiwane wiejskie jajko i zachcianka w postaci twarogu zapamiętanego z dzieciństwa była możliwa do spełnienia. Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze trochę, a znikną, albo zejdą do podziemia ogórki kwaszone i kapusta, a schabowy w panierce będzie zakazany.
Wyśmiewane peerelowskie „360% normy” zamieniono na „brukselskie wskaźniki”.

      Moja kuzynka wyjechała z całą rodziną do Niemiec. Ilekroć ktoś się do niej wybiera, zawsze prosi o ser na pierogi i parę starych ziemniaków. Twierdzi, że tam twaróg nie nadaje się na pierogi, a ziemniaki są tylko młode przez cały rok i placki z nich nie takie. I tak to od sera przeszłam do emigracji. 
       Pomimo wielu teraźniejszych negatywów, Polska ciągle nie jest jeszcze najnędzniejszym krajem świata, a tymczasem duża cześć populacji zachowuje się,  jakby tak właśnie było. Świadczy o tym niespotykana w czasach pokoju emigracja. Wyemigrowało około 3 mln. najbardziej czynnych zawodowo obywateli, co stanowi ok.10% ogółu populacji. Ta niespotykana w czasach pokoju emigracja, która już spowodowała straty ludnościowe porównywalne z tymi z okresu okupacji, może przeobrazić się wręcz w służalczość w stosunku do zachodnich „kolonizatorów” i wstręt do patriotyzmu. Z drugiej jednak strony, tak sobie myślę: co mają robić,  jak posłuchają/pooglądają ten telewizyjno - radiowy serial polityczny, w którym szczęśliwego końca ani widu... ani słychu...
       Z gospodarki, która jeszcze w Polsce funkcjonuje, ogromna jej większość (a zwłaszcza banki) należy do obcego kapitału, który w dobie globalizmu w każdej chwili może „zwinąć manatki” i przenieść się gdzieś indziej, o ile Polacy nie będą wystarczająco ulegli.
       Po latach sowieckiej dominacji, Polska uzyskała szanse na pełną suwerenność, która była marzeniem wielu pokoleń Polaków. Tymczasem kraj nasz został "przehandlowany" za iluzoryczny dobrobyt w Unii Europejskiej – „?” czy „!” – nie wiem,  jaki znak postawić na końcu tego zdania. Jaki znak by nie postawić: czy pytajnik, czy wykrzyknik, widzę nikłe światełko w tunelu, nawet upatruję jakąś szansę,  nadzieję i oby ta nadzieja nie okazała się "matką głupich". A na dodatek teraz Polskę mają budować Chińczycy. Polskie Chiny? No cóż... Koło globalizacji ma się przecież kręcić. Lekarstwem na emigrację ma być imigracja, a na imigrację - dalsza emigracja.
       Nie pojmuję, o co w tym wszystkim chodzi. I gdzie w tym wszystkim miejsce dla Polaka – mądrego, pracowitego, szlachetnego, uczciwego? Gdzie miejsce dla peerelowicza – ze "straconego" podobno pokolenia – z jego 800 złotową emeryturą? Bo ci inni to sobie poradzą tutaj,  jak zawsze i jak wszędzie. Jak „tamci”,  którzy pod kościołem na ławeczce siedzieli i zapisywali, kto ze współpracowników szedł na niedzielną mszę, a potem listę w odpowiednie miejsce przedkładali, a gdy powiał inny wiatr, zamawiali msze niepodległościowe i przed ołtarzem w poczcie sztandarowym stali, by dziś pierś wypinać do odznaczeń.

Ech... Polsko moja kochana... Idę lepić pierogi,
póki mam  jeszcze peerelowski /czyt. DOBRY/ twaróg...”


       Po czterech latach można chyba nieco skorygować myślenie o    naszej rzeczywistości, przegnać precz demony wieszczące utratę suwerenności. Nadal mamy twaróg na pierogi, sami budujemy stadiony na EURO 2012 /pomijam litościwie wpadkę z chińczykami na autostradzie/, rolnicy kasują spore dotacje za „nic nie robienie” , a emigracja? Hmmmm… nadal mamy bezrobocie… Nadal mamy niestety „polskie polityczne piekło”  oraz ubogich emerytów.
      Mamy także niezłe wskaźniki /!/ gospodarcze i idziemy do przodu! Pomimo „wpadek”, kłótni i nieprawidłowości. Pomimo bezdomności i biedy części społeczeństwa. Bo co by było gdybyśmy zostali poza EU?


*Skomentuj na peerelu

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Przed maturą


„Już niedługo, coraz bliżej…”- śpiewali śliczni chłopcy z Czerwonymi Gitarami. Punktualne kasztany natężają siły, pompują życiodajne soki w kwiatowe pąki bo już za kilka dni trzeba zakwitnąć! Młodzież szykuje się do Matury dawniej nazywanej Egzaminem Dojrzałości.

Skoro tak, to pogadajmy o szkole… naszej dawnej szkole. O tym, co dostawaliśmy obok rzetelnej i obszernej wiedzy.
Na przykład… kultura?

Bardzo proszę, wspomina alElla:

za czasów peerelu były w  szkole artosy za sprawą jakiejś  państwowej organizacji imprez artystycznych. Z jednej strony agencja oceniania jako symbol chałturowej rozrywki, a z drugiej – myśmy, jako młodzież artosy odbierali bardzo pozytywnie. Czekaliśmy na nie. Ta agencja - docierając do najodleglejszych miejscowości w kraju, w tym także do niewielkich szkół i świetlic, propagowała ważne wartości estetyczne. Pozwalała zetknąć się z muzyką i teatrem tym środowiskom, którym do ośrodków kultury za daleko było lub z różnych powodów nie po drodze. No i lekcje się wtedy urywały – to też atut niezaprzeczalny. Dzięki artosom usłyszałam na żywo pieśni i arie w wykonaniu artystów opery warszawskiej.

„Twoim jest serce me” i „Uśmiech na ustach” z „Krainy uśmiechu”,
Aria Barinkay’a z „Barona Cygańskiego”,
„Zejdź do gondoli” z „Nocy w Wenecji”,
„Walc o Paryżu” z „Damy od Maxima”,
„Kwitnąca gałąź” z „Krainy uśmiechu”,
„Cygańska miłość”,
„Serenada sewilska”,
z „Hrabiny Marica” arię markizy,
„Przetańczyć cała noc”,
“Wiedeń - miasto moich marzeń”,
„Węgierskie wesele”,
„Pieśń prerii” z „Rose Marie”,
Czardasze z „Zemsty nietoperza”.

       I wcale nikt tytułów arii nie ocenzurował. Pani z agencji - doskonale znająca się na muzyce, teatrze, literaturze, sprytnie „manewrowała” pomiędzy propagandowymi  „traktorami” a tym, co naprawdę młodzieży chciała przekazać. Dlatego mniemam, że pewne wartości duchowe, estetyczne i artystyczne zawsze wznosiły się ponad podziałami, ponad ustrojami.

Na szkolnym artosie pierwszy raz usłyszałam Reginę Pisarek. Jej wpis w moim pamiętniku „Życzę pięknych wyników w nauce - Regina Pisarek” mam do dziś.

       Pamiętam też wyjazdy w Polskę ze szkolnym kabaretem. Przegląd w Kazimierzu Dolnym prowadził Jan Suzin. Potem siedział koło mnie w szkolnej kawiarence. Jakie on miał jeansy piękne z Peweksu. Matko kochana... te nasze maślane oczy wpatrzone w niego. Przecież żadna wcześniej nie widziała go w sportowym stroju. W telewizji pokazywany tylko do pasa, pod krawatem. A tu takie opięte jeansy i koszulka polo z rozpiętym guziczkiem! Rany juuuuuuuuulek.  I powiem jeszcze, że wiele podpadających władzy treści w tych naszych szkolnych występach przemycaliśmy (aż się pan Suzin zdziwił), ale to zasługa doskonałych i mądrych nauczycieli, którzy kabaretem się opiekowali. Wmontowując do ambitnych treści głównego przesłania „kultowy traktor”, odwracało się uwagę cenzury.

Czy dzisiejsza młodzież będzie miała podobne wspomnienia?


wtorek, 10 kwietnia 2012

Poświąteczne remanenty


       
        
       Tulipany zachowały się z godnością.

Zwiędły dziś rano. Rozsypały swoje płatki na żółtym obrusie i cichutko pozwoliły na przeprowadzkę do śmietnika. Och… los…



        Co innego taka baba!

 Obrażona, ledwo dała się upchnąć w zamrażalniku. Powinna być wdzięczna, że wkrótce otrzyma swoja drugą szansę. Prawda? 

  Jaja nie zdążyły nawet zaprotestować gdy znikły w ostatnich łyżkach tłustego żurku.

    
 
  
     W telewizji było cudnie! 

Ani śladu polityków i topornie dowcipnych komentatorów. Ufffff… jaka ulga. Głupawe, ale za to nasze, polskie, komedyjki to prawdziwa ulga i świąteczna rozkosz.



     Wyśmiana w poprzedniej notce zaschnięta pod balkonem choinka, której przez litość nie pokażę, przeżyła chwilę tryumfu gdy posypał ją wielkanocny śnieg. Jej żywa, zielona i wysoka koleżanka pękała ze śmiechu strosząc pobielone gałązki.



      

       Największym przegranym tegorocznych Świąt była jednak ta niewielka osiedlowa studzienka.

 Stoi sobie na tym placyku od ponad pół wieku. Dawno, dawno, temu gdy wodociąg miejski miewał awarie napełniano tu wodą ocynkowane wiadra. Woda była zdatna do picia. Często nawet bardziej zdatna niż ta wodociągowa. Wrażliwi na chlor i tym podobne uzdatniające chemikalia czerpali stąd wodę na herbatę. Latem stąd podlewano osiedlowe ogródki. W upalne dni studzienka pełniła rolę miejskiej fontanny z bieżącą, chłodną wodą. Chlapały się tu dzieciaki, czerpały wodę do swych piaskowych budowli na okalającym studzienkę placyku pełnym piachu.

        Największe powodzenie miała studzienka w Wielkanocny Poniedziałek. Już od świtu słychać było klekot pompy, śmiechy dzieciaków i tupot uciekających małych nóżek. Wokół tworzyła się ogromna kałuża. Pompa pracowała cały dzień napełniając dziecinne wiaderka, plastikowe sikające jajka, pistolety wodne i co tam kto miał pod ręką. Roześmiane, mokre buzie oblepione kosmykami wilgotnych włosów , czerwone z emocji policzki. Zagniewane, pokrzykujące z okien  na osiedlowych łobuziaków, kobiety-matki. Gwar, śmiech, chlupot mokrych bucików.

        Teraz mamy ciszę. Studzienka stoi samotna, nikomu niepotrzebna, nawet nie wiem czy jeszcze jest w niej woda. Dzieci nie ma. Lania wodą też nie ma. Można bez obawy wyjść z domu ale… jakoś smutno jest. Nawet jak słońce wreszcie zaświeci.


sobota, 7 kwietnia 2012

W Bocianowie

         Uprzejmie donoszę, że w Bocianowie są już bociany! Pierwszy przybył Pan Bocian - 4 kwietnia. Posprzątał gniazdo, nastroszył piórka i grzecznie czekał na żonę.
          Pani Bocianowa przyleciała nazajutrz - wprost w ramiona-skrzydła swojego bocianiego męża. Pochwaliła porządki, i usadowiła się wygodnie obok ukochanego. Smacznie spały przytulone do siebie i szczęśliwe.



          A rankiem... 
pan Bocian zaklekotał radośnie, przyczesał dziobem piórka


  .......i już po chwili złączył się z panią Bocianową w miłosnym uścisku!


             No i co?  Wkrótce będą jajka! Będą bocianięta!

 


Wiadomość z ostatniej chwili! Jest jajko! 9 kwietnia!





dołóż do plecaka

środa, 4 kwietnia 2012

Jajkomania i wiosenne porządki

        Marzanna już dawno utopiona, znajome bociany zameldowane na nowy sezon w starym gnieździe, księżyc zbliża się do wiosennej pełni – czas na porządki. Uzbrojona w „cudowną ściereczkę”  staję śmiało do walki z zimowym brudem na okiennych szybach. Dzień jest ciepły i przyjazny więc ze zdziwieniem stwierdzam, że szyby pucuję samotnie… Wokół wiele okien lecz wszystkie szczelnie zamknięte.
        
        Przypominam sobie dawniejsze wiosenne, przedświąteczne krzątania.
- klop, klop, klop… niemilknące odgłosy trzepania dywanów. Kolejka do trzepaka sprzyja sąsiedzkim ploteczkom.
Młody chłopak popijający piwo przed sklepem wodzi zachwyconym wzrokiem po okolicznych oknach.
- toż to jak balet… mamrocze nie bez racji. Kobiety wyginają się i wymachują rękami w  nieomal tanecznych pozach i gestach czyszcząc do błysku swoje szyby. Trzeba się nawyginać i namachać aby papierem gazetowym usunąć wszelkie smugi.

        W małych ogródkach przed blokami grabienie i spulchnianie grządek. Pieszczotliwe okopywanie wschodzących już roślinek, układanie płotków z gałązek i patyków. Bielenie wapnem krawężników. Musi być czysto i porządnie. Nie uchowa się żadna zeschnięta, porzucona pod oknem grudniowa choinka…
         
         Dziś na osiedlu cisza. Zimowy brud i chaszcze zalegają sobie spokojnie pod oknami. Okna myją się same, chyba nocami? A dywanów w mieszkaniach nie ma, lub zabrudzone wymienia się na nowe? Phiiii… Chłopak od piwa, trochę postarzały, kupuje ulubioną puszkę i zmyka do domu. Nie ma co podziwiać na osiedlowych oknach. Pstryk, TV.
         
     Niezmienna pozostaje tylko wielkanocna miłość do jajek. Przynajmniej ja tak mam. Nigdy jajka nie smakują tak dobrze jak właśnie na Wielkanoc.  Jaja, jajka i jajeczka. Od przepiórki, kury albo strusia. Wszystkie pyszne ! Malowane, oklejane – bardzo dekoracyjne. Gotowane lub smażone – bardzo apetyczne.
        
         Pamiętacie jajeczny asortyment dawnych lat? Jaja wapienne – teoretycznie do jedzenia. Dobre dla odważnych.
Jaja chłodnicze – do wypieków. Charakterystyczny smród nie do usunięcia pomimo obfitego stosowania olejków aromatycznych do ciast. Brrr… na samo wspomnienie.
        Smakoszy ratowały jaja „od baby” kupowane na bazarach z wyścielanych sianem koszyków. Umorusane zawartością kurników, bez certyfikatów SANEPiD i pieczątek, ale pyszne, żółciutkie i pachnące. Od prawdziwie szczęśliwych kur. Ach, takie jaja!

Mają jajka swoje żniwa w Wielkanoc. W tym sezonie dodatkowo oszalały – ceny galopują i szokują ale… trzeba jajka na Wielkanoc mieć i jeść! Jajkomania niech nam trwa!


Wszystkim przyjaciołom, czytelnikom oraz 
 sympatykom
radosnego jajkowania na Wielkanoc 
życzę!