czwartek, 25 sierpnia 2011

Szkolne czytanki


      Czy też tak macie? Zapadłe głęboko w pamięci teksty dziecięcych czytanek oraz towarzyszące im emocje i skojarzenia?

        Czytanka – krótkie opowiadanie występujące w podręcznikach do nauki języka polskiego w klasach II – VI szkoły podstawowej. Stosowane jako pomoc dydaktyczna w czasach „ery przed obrazkowej”  kiedy to słowo pisane było wysoko cenione, służyło  nauce czytania /ze zrozumieniem/ oraz rozpalania wyobraźni.

        Czytanki były super. Całe podręczniki traktowaliśmy jak beletrystykę. Często, z ciekawości, przeczytane jeszcze przed rozpoczęciem zajęć szkolnych. Bo podręczniki mieliśmy skompletowane już w ostatnich dniach kończącego się roku szkolnego. Wtedy to następowała wymiana podręczników między starszymi i młodszymi klasami. Przekazanie podręczników poprzedzało pracowite wymazywanie gumką wszystkich podkreśleń i dopisków, zdejmowanie papierowych lub plastikowych okładek. Książka musiała być czysta. Nie wolno było jej dotknąć długopisem ani atramentem. Dodatkowo należało ją „obłożyć”. Początkowo służył do tego szary, pakowy papier a technikę „obkładania” ćwiczono na lekcjach. Wraz z postępem nowoczesności pojawiły się gotowe, okładki z plastiku. Wyróżnieniem było otrzymanie podręcznika nowego, pachnącego farbą drukarską. Gratis. Od „okropnego  peerelowskiego systemu” ale tylko dla Wzorowych Uczniów.

        Wspomnienie takiej właśnie, szkolnej czytanki, towarzyszy mi zawsze pod koniec wakacji. Bo rzecz była o powrotach z podróży. A więc nostalgiczne rozmyślania nad  muszelkami w słoiku z bałtyckim piaskiem i piórkami mew. Były tam kolorowe, dmuchane piłki i koła do pływania, które wrześniową porą chowały się w domowych zakamarkach ustępując miejsca szkolnym przyborom pilnego ucznia… Wspomnienia z wakacji snuły się w oparach właśnie smażonych konfitur. W tle, obfitość kolorowych, napełnionych warzywami słoi oraz butelek, których lakowane korki zatrzymują burzące się soki. Obraz prześwietlony jesiennym słońcem, chyba nawet nitka Babiego Lata też tam była i bzykanie owadów /prawdopodobnie muchy zwabione słodyczą konfitur…/ obowiązkowo też.

        Kicz, prawda? Ale cóż, tak zaczynała się wczesna jesień w dziecięcej wyobraźni. Dziecku można kicz wybaczyć. Gorzej, że tak mi już zostało! 

        Pomimo, że szkolne zeszyty nie istnieją, dmuchane piłki… hi, hi… dawno wyszły z użycia. Ale za to obraz napełnionych owocami i warzywami słoików nadal aktualny.

        To można jeszcze ocalić i wspomnienia przekuć na rzeczywistość! Dalej Panie i Panowie, napełniajmy słoiki i flaszeczki. To tak pięknie wygląda i pysznie smakuje. Niech schyłek lata ma swoją owocowo-warzywną atmosferę. Babie lato i brzęczące muchy jeszcze istnieją, więc do dzieła!


wtorek, 23 sierpnia 2011

Krakowskie lanie wody


   Wędrując  europejskimi ścieżkami Francji, Niemiec i Szwajcarii zaglądałam nad wielkie i sławne europejskie rzeki. Zachwycało mnie, jak inne Narody traktują swoje wodne bogactwo. Z podziwem i niedowierzaniem patrzyłam na miejskie kąpieliska  Renu i Mozeli, tradycje żeglugi rzecznej i wykorzystywanie nurtów do transportu i rekreacji. Pikniki rodzinne na bulwarach Renu, podziwianie  Paryża z pokładu stateczku na Sekwanie czy spływ czymkolwiek /nawet gumową łódką/ poprzez samoobsługowe śluzy poskręcanej Mozeli, weekendowe rajdy jachtów i motorówek to popularne atrakcje dla turystów i mieszkańców wielkich nadrzecznych miast .

       Mamy cudną i kochaną Wisłę. Kochaną, ale traktowaną  dotychczas bardzo źle. Pamiętam z dzieciństwa wycieczkę wiślanym stateczkiem. Do dziś mam przed oczami tą umęczoną wodę barwy czarnej smoły, aż gęstą i lepką, układającą się w grube fałdy fal. Okropność, czarny, cuchnący ściek…
To już przeszłość! Zabieram Was dziś na przejażdżkę Krakowskim Tramwajem Wodnym. Linia nr 1 kursuje w dni powszednie co godzinę, w weekendy co 0,5 godz. Trasa biegnie od Kościoła Sióstr Norbertanek na Salwatorze do Galerii Kazimierz w okolicach starego Podgórza.
        Ooooo… jeden pasażer już oczekuje. Całkiem niezłe towarzystwo dla Mrówki…
 


Ruszamy… już za chwilę zbliżymy się do malowniczego Zakola Wisły. Tu jest najpiękniejszy widok na Wzgórze Wawelskie.


Mijamy Most Grunwaldzki i już można podziwiać zabudowania Kościoła na Skałce.


W powietrzu unosi się wielki Balon widokowy. Zachwyca mnie hasło na balonowym brzuchu. Z drugiej strony jest napis: Kocham Kraków – niestety nieosiągalny dla obiektywu od strony rzeki.

Gustownie zasłonięty nieczynny i nieremontowany, wielki  krakowski „kłopot budowlany”- Hotel Forum. Ale tuż obok, niespodzianka! Piaszczysta plaża z leżakami, boiskiem do siatkówki i dostępem do kąpieliska na rzecznej barce. Na szczęście brak ozdób w stylu plastikowych palm – jest złocisty wiślany piasek, identyczny jak  podwawelska piaszczysta łacha na której dawno, w przedwojennych latach była prawdziwa miejska plaża.

 

Proszę Państwa, podziwiajmy chwilkę  majstersztyk Graffiti – kto odczyta napis i zgadnie jakie to jest zwierzę?


 Bardzo sprawnie i szybko jesteśmy już w Podgórzu. Mijamy kolejne mosty i słynną kładkę dla pieszych im o.Laetusa Bernatka, która już podobno jest miejscem ulubionym przez zakochanych. Na znak miłości zakłada się tu kłódki wrzucając kluczyki do Wisły… Nie sprawdzałam osobiście więc nie biorę odpowiedzialności za tą plotkę.  Z całą pewnością jednak kładka ta łączy dwie dzielnice: Podgórze i Kazimierz.

 
Podziwiamy teraz bardziej przemysłowy lub post przemysłowy krajobraz. Tu znalazł siedzibę legendarny teatr Cricoteka…


Ojej... nie zdawałam sobie sprawy, że mamy tu tyle mostów! Wszędzie przycumowane pływające bary i restauracje. Bulwarem biegną trasy rowerowe. Na trawnikach plażujący krakowianie i turyści. Znikły złowrogie tabliczki „nie deptać trawników”. Można nawet leżeć.

 
Wisła ożyła. Woda ma kolor wody, jest lekka i błyszcząca. Fale rozpryskują  się na przezroczysto. Towarzyszą nam mewy, które mają tu dość rybnego pożywienia. Miejscami wyłania się czysty, żółty piasek. Mnóstwo tu pływających łodzi, łódek i kajaków. Odzyskaliśmy naszą Wisłę i powoli odzyskujemy dotąd zapomniane i zapuszczone brzegi Wiślane.

 






Statek z dziecięcej wiślanej wycieczki nadal żyje i pływa ! Też jakby weselszy jakiś?









skomentuj notkę u Wędrownej Mrówki

sobota, 13 sierpnia 2011

Kwiaty polskie,ludowe





Posted by Picasa

Kwiaty polskie, ludowe


       Sierpień – zawiera słowo „sierp”. Kto pamięta, że to nie tylko symboliczny towarzysz młota, ale zacne narzędzie rolnicze? Pomocne przy żniwach. Dawno, dawno temu.
        Kto pamięta czym zajmowały się media zwykle o tym czasie? Dziarskie nawoływania: „kto żyw do żniw” bo przecież „każdy kłos na wagę złota”! Liczenie ton złocistych ziaren, uśmiechy zakurzonych żniwiarek i dramatyczne doniesienia o braku sznurka do snopowiązałek.  Zanim nastała era kombajnów BIZON - miastowi ruszali na pomoc żniwiarzom.  W ramach sojuszu robotniczo-chłopskiego. Nikt nie liczył rolniczych zysków, nie wyceniał pracy miastowych pomocników, ważna była wydajność z hektara i pełne spichrze. 


         Żniwa w PRL to była narodowa sprawa no i zboże było nasze, wspólne. Wspólne też było po żniwach świętowanie na Ogólnopolskich Dożynkach. Cóż to było za widowisko! Na ogromnym stadionie, z bochnem chleba wielkości koła od wozu i przepięknymi wieńcami dożynkowymi. Pokaz sztuki i tradycji ludowej zaprawiony socjalistyczną ideologią. Sekretarz KC w roli dobrodusznego gospodarza rozdzielającego pochwały i podziękowania za chłopski trud w służbie Narodu. Rolnicze „pięć minut” chwały. Obowiązkiem szkolnym było oglądanie Dożynek Centralnych w TV i pisanie sprawozdań z uroczystości.

        Och, brzmi to jak sielanka  w porównaniu do  dzisiejszych zmagań, wszystkorobięabyprzeciwnikomdokopać, polityków.

U mnie też dziś żniwa. Kwiatowe. 
 
        Kilka dni temu zachwycił mnie rozświetlony słońcem rząd floksów w  ogródku sąsiadki. To chyba ostatni już taki ogródek… Bo  floksy prawie zniknęły. Wraz z nimi w zapomnienie poszły inne rabatowe piękności: astry, begonie, cynie…




Co tam floksy! Gdzie podziały się malwy? Sztandarowy, kwiatowy  symbol polski ludowej? Przeszukałam wszystkie miejskie i około miejskie ogródki w ich poszukiwaniu. Bezskutecznie. Gdzieś tam, przy drodze, jakby przypadkiem stoją mizerne, rachityczne wspomnienia tych kwiatów. Takich, jak te, w nagłówku nie stwierdzono.

 Aby przed domem było ładnie – musiał być klomb, rabata. Klomb w kształcie koła, rombu lub prostokąta. Najczęściej kombinacja tych figur oddzielonych wąziutkimi, pracowicie wydeptanymi ścieżkami.
Na klombie rosły kwiaty i rośliny ozdobne. Ziemia wzruszana pazurkami, plewiona / to słowo to już archaizm?/ i podlewana konewką.
Wieczorami, Panie Ogródkowe, pilnie śledziły klombową sytuację. Niech no tylko jakieś źdźbło perzu przebiło się przez obowiązkowo czarną ziemię, natychmiast: Cap! Do kompostownika precz! Siłą i zręcznością dłoni. Bez chemicznych „dopalaczy”. Ekolożki??? Hi, hi…
Dziś na posesji mamy pedantycznie strzyżoną mieszankę specjalnie wyhodowanych traw. Uwaga dla wrażliwych: zapewne genetycznie modyfikowanych! Mamy fantazyjne iglaki, tuje i szczepione egzotyczne krzewy. Już nawet rowy odwadniające,  za kutymi w żeliwie ogrodzeniami, są gładko wygolone. Bardzo schludnie to wygląda.
 Ale nie ma owocodajnych  „malinowych chruśniaków”, porzeczek i agrestów. Nie ma wisienek, śliwek… bo brudzą trawnik owocami. Nie ma wymagających plewienia klombów. Moda czy wygodnictwo?
Kto ocali polskie malwy, od zapomnienia ? A może mam tajemną siłę sprawczą, która kiedyś pomogła już odnaleźć zapomniane goździki? Goździki wróciły więc może i malwy zyskają drugą szansę?



niedziela, 7 sierpnia 2011

Wojenne tropy cd...Stalag 369

               
        Zostałam tropicielem Stalagów? 
Tak jakoś samo się złożyło. No bo jak tu nie napisać  skoro wychowałam się na terenie byłego obozu dla jeńców wojennych ?   Ekscytuję się odkryciami na chełmskiej ziemi, a przecież całe życie towarzyszy mi podobna historia. Czy podobna?  Za chwilkę  się okaże

Otóż:
 Obóz – Stalag 369,lokalizowany był w Podgórzu, południowej dzielnicy Krakowa, której niewielka część nazywa się  Borek… Fałęcki. I na tym podobieństwo się kończy.


Dalej jest już tak:

Stalag 369 powstał w czerwcu 1942 r i działał tylko dwa lata. Więziono tu około 11 tysięcy żołnierzy armii francuskiej i belgijskiej i holenderskiej, którzy odmówili pracy na rzecz III Rzeszy. W tym czasie zginęło tu…14 żołnierzy. Ich zwłoki ekshumowano po wojnie i przeniesiono do Francji. Dlatego nie ma tu żadnego cmentarza wojennego. Świadkowie, żyjący jeszcze okoliczni mieszkańcy, opowiadają, że w obozie panowały znośne, a nawet luksusowe, warunki. Więźniowie pracowali w pobliskim kamieniołomie oraz Fabryce Sody Solvay, a po pracy grali w piłkę… Baraki mieli wyposażone lepiej niż niektóre, ówczesne, cywilne mieszkania. Na święta otrzymywali paczki żywnościowe z czekoladą. Pomimo tego dość częste były ucieczki z obozu w czym pomagali chętnie okoliczni mieszkańcy. Zbiegów ukrywano, oraz organizowano podróż koleją w kierunku Suchej Beskidzkiej gdzie z pomocą partyzantów  organizowano im przerzuty do Francji. 

3 sierpnia 1966 odsłonięto tu obelisk upamiętniający miejsce obozu.

       Jest to głaz z granitu z tablicą oraz napisem w języku polskim, francuskim oraz niderlandzkim.

Pamiętam, że było to osobliwe wydarzenie, bowiem, na tą okoliczność przybyła liczna  grupa  kombatantów z Francji, Belgii i Holandii. W czasach PRL – wydarzenie niezwykłe. To byli goście  „egzotyczni” i stanowili wprost sensację,  szczególnie dla nas – dzieciaków. Gromadziliśmy się licznie wokół  przybyszów, którzy  traktowali nas jak wygłodniałe dzikuski i rozdawali cukierki. Cukierki z zakazanej zachodniej strefy!  
Wizyty takie, organizowane przez Konsulat Francuski, stały się corocznym zwyczajem. Opiekę nad obeliskiem przejęły miejscowe szkoły podstawowe. Zawsze były tu kwiaty i znicze, a harcerze odprawiali tu swoje programowe rytuały: przysięgi, warty honorowe itp.
        W ubiegłym roku, na wniosek Konsula Generalnego Francji, miejsce gdzie stoi pomnik, nazwano  Skwer Generała De Gaulle. Uznano, że postać ta wyraża wspólnotę  ideową umiłowania wolności  łączącą Generała oraz przebywających tu żołnierzy francuskich.

       To już koniec obozowych tematów. Obiecuję, że więcej o wojnie  nie napiszę  chyba, że będzie to „Wojna Domowa”… Jerzego Gruzy. Ten pierwszy, pierwszy, cudowny  serial telewizyjny. Pierwsza polska telenowela w wersji czarno-białej.